ŁOMACZENKO NIE SPROSTAŁ SALIDO, CHAVEZ WYPUNKTOWAŁ VERĘ
ŁOMACZENKO NIE SPROSTAŁ SALIDO, CHAVEZ WYPUNKTOWAŁ VERĘ
Jednemu z najwybitniejszych pięściarzy amatorskich ostatnich lat Wasylowi Łomaczence (1-1, 1 KO), nie udało się w sobotnią noc zdobyć mistrzowskiego pasa dywizji piórkowej. Dwukrotny złoty medalista olimpijski z Ukrainy na ringu w Alamodome w San Antonio przegrał nie jednogłośnie na punkty ( 116-112, 115-113 i 113-115) z twardym Orlando Salido (41-12-2, 28 KO). 33-letni Meksykanin utracił jednak tytuł WBO już wcześniej, ponieważ na piątkowym ważeniu okazało się, że aż o pięć kilogramów przekroczył oficjalny limit tej kategorii. Sama potyczka utalentowanego 26-latka z Białogrodu nad Dniestrem z wojowniczym pięściarzem z Ciudad Obregon trochę jednak kibiców rozczarowała. Łomaczenko walczył zbyt zachowawczo i bez podejmowania zbędnego ryzyka. Salido robił co mógł, ale najczęściej nadziewał się na kontry, albo klincze. Wydaje się, że gdyby Ukrainiec miał trochę więcej doświadczenia w pojedynkach na dłuższym dystansie, to swobodnie pokonałby doświadczonego, silnego i ambitnego, ale ograniczonego jednak rywala. Tak oto Wasylowi w zaledwie drugim zawodowym starciu nie udało się jednak dokonać historycznego wyczynu i zostać mistrzem świata. Kolejne zwycięstwo podczas gali w San Antonio zanotował także były mistrz świata wagi średniej, popularny Julio Chavez Jr (48-1-1, 32 KO). Tym razem 28-letni syn meksykańskiej legendy po raz drugi pokonał wymagającego Briana Verę (23-8, 14 KO) i w końcu był to przekonujący triumf (117-110, 117-110 i 114-113). Przypomnijmy, że obydwaj panowie po raz pierwszy spotkali się we wrześniu zeszłego roku i wówczas także wygrał Chavez, ale wielu ekspertów, dziennikarzy i kibiców uważało, że Amerykanin został wtedy okradziony ze zwycięstwa. W sobotę Julio rozwiał wszystkie wątpliwości. Był świetnie przygotowany i zdecydowanie górował nad swoim 32-letnim przeciwnikiem z miasta Forth Worth. Momentami Vera tylko swojej olbrzymiej odporności na ciosy zawdzięcza fakt, że dotrwał do ostatniego gongu.
Wojciech Czuba